Pożegnanie Profesora
6 lipca 2017 roku zmarł Konstanty Lewkowicz. Był kierownikiem produkcji u Wajdy, Hasa, Kluby, Różewicza.
Ostatni raz rozmawiałem z profesorem Lewkowiczem dokładnie przed tygodniem. Wcześniej zarejestrowaliśmy Jego wspomnienia, a ściślej – ledwie część wspomnień. Powiedział: – Jak pan wróci z wakacji, poproszę o to nagranie. Jeszcze przed montażem, bo wie pan, w moim wieku trzeba się spieszyć.
Nie wziąłem słów o wieku serio, tak jak nie brałem ich na poważnie od wielu lat, odkąd się spotykaliśmy, by rozmawiać. O filmie, o filmie i jeszcze o filmie.
Profesor Lewkowicz uwielbiał wracać wspomnieniami do czasów pracy, do czasów świetności łódzkiej Wytwórni Filmów Fabularnych. – Miałem dobre życie. Jestem bogatszy o tych wszystkich ludzi, których spotkałem. Sięgam do przeszłości i czerpię z niej siłę – powtarzał. Co nie znaczy, że nie oglądał filmów nowych i nie dzielił się uwagami na ich temat.
Urodził się 3 czerwca 1929 roku w Berezie Kartuskiej. Od studiów związał się z Łodzią. Propozycje przeprowadzki konsekwentnie odrzucał.
Należał do najlepszych kierowników produkcji w dziejach polskiego kina, pracował przy ponad 70 filmach: „Popioły” Andrzeja Wajdy, „Chudy i inni” Henryka Kluby, „Samotność we dwoje” Stanisława Różewicza, „Nieciekawa historia”, „Pismak”, „Osobisty pamiętnik grzesznika przez niego samego spisany” Wojciecha Jerzego Hasa oraz seriale „Królowa Bona” Janusza Majewskiego i „Czarne chmury” Andrzeja Konica to tylko część z filmów, które produkował.
A do filmu trafił przez przypadek. Po skończonych studiach prawniczych na Uniwersytecie Łódzkim, zachęcony przez kolegów pojechał poprosić o przeniesienie ich na nowo utworzony kierunek: organizacja produkcji filmowej. – Uchodziłem w ich oczach za tego, kto potrafi prowadzić trudne rozmowy, więc pojechałem do Centralnego Urzędu Kinematografii. Przekonałem dyrektora, żeby zgodził się na przejście kolegów. A już w drzwiach zaskoczył mnie pytaniem, czy chcę do nich dołączyć. Mimo że wcześniej tego nie planowałem, odparłem, że tak. Kazał napisać podanie. I wkrótce zostałem studentem PWSTiF – opowiadał. To tam poczuł, że znalazł się we właściwym miejscu.
Zadebiutował w 1960 roku przy filmie „Marysia i krasnoludki”. Debiutował też reżyser Jerzy Szeski i operator Stanisław Loth, grały lalki i zwierzęta. Lisem był ostrzyżony pies, który merdał ogonem. Stanowili bardziej ekipą cyrkową niż filmową, ale i tak wsiąkł w film na dobre.
Ostatnim filmem, nad którym sprawował opiekę artystyczną, był „Antychryst” Adama Guzińskiego w 2002 roku.
Ze wszystkich swoich dokonań za najważniejsze uważał pracę przy „Królowej Bonie” Janusza Majewskiego. Tytułową rolę grała Aleksandra Śląska. – Przestrzegano mnie, że wymagająca, kapryśna, jak to wielka gwiazda. Okazało się, że nic z tych rzeczy. Zadzierzgnęła się między nami wielka sympatia. Pamiętam pierwsze spotkanie. Przyjechała na charakteryzację, jak to ona, punktualnie, jeszcze przed 7 rano. A ja już czekałem. Wprowadziłem do charakteryzatorni. I poszedłem po kawę. Wziąłem filiżankę, a nie ordynarną szklankę, jak to się wtedy pijało, i przyniosłem. Ona tylko spojrzała na mnie. I to taki na pozór nieznaczący gest, który jak się okazało, potrafi topić lody.
To jedno wspomnienie Profesora mówi o nim więcej niż setki słów. Opowiadał niemal wyłącznie o innych; o sobie tylko przy okazji. O współpracownikach mówił tylko dobrze i bardzo dobrze. Gdy kiedykolwiek zdarzało się dzielić przemyśleniami gorzkimi, zaznaczał: – Ale to tylko między nami.
Byliśmy umówieni na kolejne spotkanie. Miałem pojawić się w domku na Smulsku 18 lipca o godzinie 11. Nie napiszę, jak bardzo mi przykro, że do tego spotkania nie dojdzie, bo byłoby to banalne. A Profesor nie znosił sytuacji banalnych.
Wielu wspaniałych filmów w niebiańskim kinie, Drogi Profesorze!
Jakub Wiewiórski, Muzeum Kinematografii w Łodzi