BARRY LYNDON
Wieść o tym, że Stanley Kubrick po realizującej konwencje kina fantastyczno-naukowego Odysei kosmicznej oraz futurologicznej z ducha Mechanicznej pomarańczy planuje ekranizację dziewiętnastowiecznej prozy Williama Makepeace’a Thackereya, wprawiła w osłupienie nie tylko zagorzałych fanów amerykańskiego twórcy, ale także jego krytyków. Jeszcze większe zdziwienie wywołał sam film. Wbrew wszelkim oczekiwaniom Kubrick nie zdecydował się na żadne przewrotne gry adaptacyjne. Wręcz przeciwnie, stworzył dzieło o iście akademickim posmaku. Paradoksalnie, to właśnie owa klasyczna konstrukcja Barry’ego Lyndona sprawia, że centralny dla całej twórczości reżysera problem zła zyskuje nowe oblicze. Przewrotność ekranizacji prozy Thackereya polega na tym, że zło stanowi tu niejako element składowy piękna, co czyni je dla widza jeżeli nie w pełni akceptowalnym, to z pewnością łatwym do przyswojenia.
Do podobnych wniosków dochodzi Jan Olszewski, gdy pisze: „»Barry Lyndon« jest filmem zdominowanym przez plastykę. Plastyka komentuje akcję, pointuje podteksty psychologiczne czy moralne. (…) Wszystkie sceny i sytuacje, mimo że w pełni realistyczne i logiczne, są przecież odrobinę zbyt malownicze. Barwy są zbyt soczyste, światło – zbyt promienne, lśniące; świat istniejący na pograniczu rzeczywistości i fantastyki. Czy to znaczy, że świat nieprawdziwy? Niekoniecznie. (…) [Kubrick] Spróbował ukazać świat nie skażony cywilizacją przemysłową, bez zanieczyszczeń atmosfery, dymu, brudu. Zieleń jest tu jeszcze zielenią, błękit – błękitem. A więc – świat prostych wartości. Ludzie w tym świecie zdają się także ulegać owemu imperatywowi prostoty. Ich działania są nieskomplikowane, łatwe do zrozumienia. Nawet ich łajdactwa i przestępstwa noszą na sobie piętno naiwności…”.